Skala wykorzystania internetu przez sztab wyborczy Baracka Obamy to jedyna faktyczna nowość w ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych - wskazują specjalizujący się w marketingu politycznym politolodzy z Uniwersytetu Śląskiego dr Marek Mazur i Agnieszka Turska-Kawa.
'Przyjmuje się, że Obama wydał ok. 650 mln dolarów, podczas gdy John McCain - ok. 300 mln. W kilkunastu tzw. swing states, czyli stanach, gdzie wynik wyborczy jest zwykle do końca trudny do przewidzenia, Obama wydawał nawet czterokrotnie więcej niż McCain. (...) To właśnie głównie dzięki internetowi Obama pozyskał 3 mln darczyńców' - wskazał Mazur.
Zdaniem politologów, internet był szkieletem kampanii Obamy. Okazało się to ważne: już po jej rozpoczęciu prawie połowa Amerykanów wskazywała na sieć, jako główne źródło informacji o wyborach i kandydatach. Co trzeci wyborca obejrzał zamieszczane tam klipy wideo o tematyce politycznej - trzykrotnie więcej niż przy wyborach w 2004 r.
Według przytaczanych przez politologów danych Instytutu Gallupa, co dziesiąty Amerykanin wykorzystał podczas kampanii swoje konto na portalu społecznościowym, by rozmawiać o polityce, wyborach lub kandydatach na prezydenta, a połowa z tych osób specjalnie założyła takie konto - właśnie w tym celu.
'Gdy wchodzimy na stronę Baracka Obamy, właściwie trudno z niej wyjść. Każda przegródka pozwala na wejście do kolejnej przegródki, pojawia się mnóstwo dodatkowych informacji, zgodnie z hasłem +Obama Everywhere+ (Wszędzie Obama - PAP)' - wskazała Turska-Kawa.
Na stronie Obamy umieszczano m.in. wszystkie jego przemowy i transmitowano wystąpienia, m.in. we wtorek - ceremonię zaprzysiężenia. Oprócz treści związanych z polityką zawarto tam jednak również część poradnikową np. z propozycjami rozmów do przeprowadzenia z sąsiadami lub znajomymi w razie konfliktu - czysto ludzkiego, niezwiązanego z polityką.
Stronę późniejszego zwycięzcy wyborów przygotowano tak, by zaangażować wyborców w jej współtworzenie. Dzięki odsyłaczom do specjalnych działów w kilkunastu serwisach społecznościowych sympatycy Obamy mogli umieszczać tam własne informacje czy filmiki. W efekcie strona rozrosła się do wielu żyjących własnym życiem podstron i serwisów.
Niezależnie od sztabu Obamy w internecie zaczął funkcjonować tzw. marketing wirusowy - w sieci zaczęły krążyć filmiki, mowy, śmieszne zdjęcia. Pojawiły się narzędzia pozwalające np. na łatwe wyprodukowanie własnego zdjęcia z kandydatem na prezydenta poprzez doklejenie swojego zdjęcia i przesłanie jednym kliknięciem do znajomych.
Jednocześnie na stronie głównej Obamy cały czas funkcjonował odnośnik pozwalający wesprzeć jego kampanię - kwotą od 15 dolarów wzwyż. Głównie dzięki zamieszczanym tam apelom w kampanię zaangażowało się - według szacunków - ok. 2 mln wolontariuszy, z których duża część chodząc od drzwi do drzwi przyczyniła się do zwycięstwa kandydata demokratów.
Innym wykorzystanym przez sztab Obamy narzędziem informatycznym, było tzw. pozycjonowanie stron internetowych. Gdy pojawiły się insynuacje zarzucające mu powiązanie z terrorystami - w wyszukiwarkach po wpisaniu hasła np. 'Obama terrorism' jako pierwsze pojawiały się strony z tekstami prostującymi te doniesienia.
Stronnicy Obamy zamawiali w serwisach internetowych tzw. reklamy kontekstowe, umieszczane tak, by dotrzeć do jak największej liczby nieprzekonanych dotąd osób. Korzystali również z tzw. product placement - bannery wyborcze tego kandydata pojawiły się w scenografii kilku popularnych gier komputerowych i w wirtualnym świecie Second Life.
Ze strony internetowej Johna McCaina biły natomiast prostota i pragmatyzm. Brakowało zdjęć kandydata z rodziną czy elementów rozrywkowych, zamieszczono rzeczowe hasła, program uzdrowienia rynku pracy, służby zdrowia czy poprawy bezpieczeństwa. Również blog McCaina był bardziej zasadniczy - i rzadziej uzupełniany - niż Obamy.
dodane przez Redakcja