Mój jest ten kawałek serwera

Jeśli nie ma cię w internecie, to znaczy, że nie istniejesz – to jedna z fundamentalnych „prawd” XXI w. Podążając tropem tej logiki, brak własnego adresu w sieci należałoby uznać za... bezdomność

Chyba jest coś na rzeczy. Świat realny od pewnego czasu nie może funkcjonować bez „wirtualu”. Ile firm przetrwałoby dziś offline? Ile par pozostałoby błądzącymi po omacku singlami, gdyby nie internet? W epoce Facebooka i Naszej Klasy dostęp do sieci jest jak dostęp do tlenu. W tych okolicznościach inwestycja we własny kawałek cyberprzestrzeni to nie ekstrawagancja, tylko element strategii przetrwania.

M jak domena
Internetowe M nie jest drogie, ale nie można go kupić (na szczęście dla Kowalskiego i nieszczęście dla spekulantów). Elektroniczne adresy znane jako domeny dostępne są jedynie w trybie „wynajmu”, na który jednak możemy mieć wyłączność dopóki płacimy elektroniczny „czynsz”. Pierwsza opłata roczna, czyli koszt rejestracji, wynosi ok. 10 zł. Za przedłużenie nazwy na kolejny rok trzeba zapłacić kwotę kilkakrotnie wyższą, lecz wciąż dwucyfrową. Jednak wszystko to pestka, bo internetowe nieruchomości zyskują na wartości w tempie rozpalającym wyobraźnię. Wiele adresów www, które znalazły właściciela („najemcę”) dekadę temu, z łatwością można by zamienić na adres w śródmieściu Krakowa lub Warszawy. Szybki sposób na spieniężenie takich cacek to wystawienie ich na giełdę domen, np. Aftermarket.pl. Pesymiści twierdzą co prawda, że adresowe skarby zostały dawno rozchwytane, ale tylko częściowo mają rację. Wyobraźmy sobie, że japońscy naukowcy skonstruowali pojazd pasażerski o napędzie poduszkowym, który w ciągu kilku lat stanie się standardem lokomocyjnym jako bzikolot. Szczęśliwy (a przede wszystkim czujny) rejestrator domeny „bzikoloty.pl” mógłby właściwie bezterminowo zrezygnować z pracy zarobkowej. W takiej hipotetycznej sytuacji nawet z „bzikoloty24.pl” albo „bzikolotyonline.pl” dałoby się zmaterializować... prawdziwy bzikolot – przynajmniej poleasingowy. Oczywiście sprzedaż własnego zakątka cyberprzestrzeni nie wyczerpuje listy pomysłów na jego wykorzystanie.

Wolnoć Tomku w swoim domku
W domenę można bowiem inwestować na różne sposoby. Jednak internetowe M nie zawiśnie w próżni, trzeba więc opłacić... internetową działkę, czyli hosting. Ceny cyberareału są na szczęście niższe niż metr kwadratowy gruntu w Konstancinie – roczny koszt utrzymania strony z niewielkim ruchem wynosi ok. 100 zł. Trzycyfrowa kwota z pewnością nie brzmi przyjaźnie, ale jest na nią sposób: Google AdSense i programy partnerskie, czyli – z grubsza rzecz biorąc – internetowe reklamy. Jeśli nawet nie przyniosą one zysku, to przynajmniej zmniejszą koszty utrzymania strony internetowej, którą na dobry początek należy stworzyć. Wyższa szkoła jazdy? Niekoniecznie – pod warunkiem, że nie próbujemy zmontować serwisu na miarę YouTube z pojedynczych bitów. Sklecenie niewyrafinowanej (co nie znaczy nieestetycznej) stronki za pomocą oprogramowania dostępnego w sieci to bułka z masłem. Z własną witryną mamy już pełne pole do popisu (choć dobrze jest zmieścić się w granicach dozwolonych prawem). Jeśli adres nie jest przeznaczony na kącik mizantropa, musimy zadbać o lans, fachowo zwany pozycjonowaniem. W tym celu stronę należy wypełnić atrakcyjną treścią oraz licznymi linkami zmyślnie wkomponowanymi w design witryny i jej zawartość tekstową. Dzięki umiejętnym zabiegom pozycjonerskim nasza strona będzie pojawiała się wyżej w wynikach wyszukiwarki internetowej, a domena zyska na wartości.

Na co to komu?
Wyszukiwanie ciekawych domen i stawianie na nich stron to znakomity sposób na zabicie czasu! A tak na serio – dobrze brzmiący i wypozycjonowany adres ma nieoceniony potencjał biznesowy. Jeśli np. prowadzimy hobbystyczną stronkę terrarystyczną i w pewnym momencie odkryjemy w sobie żyłkę przedsiębiorcy, możemy być pewni, że klienci łatwiej znajdą nasze iguany niż gady konkurencji startującej w internecie od zera. Możemy też inwestować we własną markę w sposób bardziej spersonalizowany, rejestrując domenę z własnym imieniem i nazwiskiem, np. „remigiuszhorowitz.pl”, a następnie pozycjonując ją pod określonym kątem, np. „fotografia weselna”. W tego typu adresy z pewnością powinni się zaopatrzyć młodzi zdolni. W przeciwnym wypadku ryzykują, że szczwany domainer podprowadzi im nazwę, a następnie zaproponuje sprzedaż po okazyjnej cenie, gdy będą u szczytu sławy. Ale domeny to nie tylko interesy i autopromocja. Internet umożliwia przecież szereg szczytnych inicjatyw, np. stwarza możliwość wypowiedzi dziennikarzom obywatelskim, przeciwstawiającym się zakłamaniu korporacyjnych mediów. Jeśli więc chcemy stworzyć własny kanał informacyjny, przyda się chwytliwa nazwa – ale o konstrukcję strony nie trzeba się już martwić. Wystarczy zaimplementować skrypt blogowy i można już śmiało demaskować kłamstwa Układu. Adres będzie o tyle łatwiejszy do pozycjonowania, że tego typu serwisy zyskują na popularności i wzajemnie „nabijają” sobie ruch. Jest jeszcze opcja dla internautów, którzy są ponad zgiełkiem informacyjnym, lansem, biznesem, jednym słowem – Babilonem. To strona w stylu zen. Jej stworzenie jest bardzo proste, choć może to tylko pozory. Wystarczy zarejestrować domenę-koan, np. jakijestdzwiek1klaszczacejdloni.pl, utworzyć stronę i... nie zamieszczać na niej nic. To ponoć najprostsza droga do cybernirwany.
Łukasz Chmielowski


ostatnia zmiana: 2010-05-10
Komentarze
Polityka Prywatności